poniedziałek, 21 września 2015

Prowansalski balsam na złamane serca


Jestem pewna, że istnieją badania mierzące wpływ okładek z lawendą na sprzedaż książek, bo może dla czytelnika średnio zainteresowanego tematem nie jest to oczywiste, ale dla mnie, siedzącej w tym po uszy, rzuca się w oczy ilość lawendy na książkach o Prowansji. W ostatnim czasie znalazłam tylko jedną, która wyłamuje się ze schematu i na pewno będzie tu o niej jeszcze mowa. Chodzi o Prowansję Lawrenca Durella.

Przyznam, że zaskakująco często jakość opowieści nie współgra wcale z zapowiadającym ją sielskim obrazkiem, jakby już sama okładka miała czytelnikowi wystarczyć. Zdarzają się jednak chlubne wyjątki. I o jednym z nich będzie dzisiaj mowa. Prowansalski balsam na złamane serca Bridget Asher to powieść spełniająca oczekiwania związane z tego typu publikacjami. Całkiem dobry kawałek kobiecej literatury. Co prawda to kolejna książka napisana przez Amerykankę zwariowaną na punkcie Francji, ale oni już tak mają. Oscar Wilde swego czasu trafnie podsumował tę szaleńczą miłość, mówiąc, że "Dobrzy Amerykanie trafiają po śmierci do Paryża". Coś w tym jest, bo to właśnie zza oceanu pochodzą książki najbardziej sfiksowane na francuskich tematach. Amerykanie zachwycają się Francją, Paryżem i Prowansją, ale też francuską kuchnią, modą, sposobem wychowywania dzieci, szykiem, dietami, elegancją męską i damską i czym tam jeszcze można. Amerykanie piszą mnóstwo powieści, których akcja rozgrywa się we Francji, w tym także powieści historycznych, i nie zawsze są to książki merytorycznie doskonałe. Ostatnio mam prawdziwego pecha, bo co rusz trafia mi się lektura z takimi błędami, że klnę jak szewc. Są to najczęściej błędy związane z niepoprawnym używaniem języka francuskiego, których często nie korygują polscy wydawcy, ale zdarzają się też wcale nie rzadziej błędy w faktach, jakieś bujdy z palca wyssane przedstawiane jako prawda historyczna. Z drugiej strony takie błędy znalazłam też w książce nominowanej do Nike, więc o co ja się pieklę?



Ale do rzeczy! Heidi, główna bohaterka Balsamu... nie może się otrząsnąć po nagłej śmierci męża. Przy życiu trzyma ją tylko syn, który cierpi równie mocno i tęskni każdego dnia za tatą. Świat się jednak nie zatrzymał i zmusza ich czasem do wyjścia ze skorupy, którą się otoczyli. Nie mogą przecież nie pójść na ślub jedynej siostry i ciotki. Chociaż cała uroczystość jest bolesnym pretekstem do wspomnień o ukochanym człowieku, którego z nimi nie ma, staje się też początkiem wychodzenia z żałoby. Matka i siostra Heidi, obserwując ją podczas przyjęcia, balansującą między wymuszonym uśmiechem a łzami rozpaczy, postanawiają interweniować i wysłać młodą wdowę na wakacje do Prowansji. Mają tam dom, który odziedziczyła przed laty matka, z pochodzenia Francuzka. Kiedyś jeździły tam regularnie każdego lata, ale z czasem, po zawirowaniach w małżeństwie rodziców Heidi, przestały. W rodzinie pozostała jednak legenda, że właśnie w tym prowansalskim domu można wyleczyć złamane serce. Czas już, aby i Heidi poddała się jego dobroczynnemu wpływowi. Rozpoczyna się podróż, która zmieni jej życie.

Powieść Bridget Asher nie zaskakuje, nie odbiega od dobrze znanego schematu: nieszczęście - zmiana otoczenia - perypetie miłosno-życiowe - szczęśliwe zakończenie. Ale nie jest to absolutnie jej wadą. Taka właśnie ma być, bo tego po niej oczekują czytelnicy. Przyjemnie zaskakuje za to poziomem narracji, ładnym językiem, a fragmenty dotyczące przeżywanej żałoby są naprawdę wzruszające.

Jest to na tyle dobra książka, że wybaczę nawet słonika Barbarę zamiast Babara i paryżan pisanych wielką literą. Błędy zdarzają się wszystkim.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz